Urealnienie
1
Mój trener tenisa po tym, jak nie widział mnie prawie pół roku, powiedział: „Przybrałaś w tych barkach!“. Najpierw się zawstydziłam. Potem tłumaczenie (kto go potrzebował?): że to po ciąży, w duchu do siebie: że jeszcze karmię piersią. Ale to wszystko w takim paradygmacie, jakbym była taka większa tylko chwilowo. Jakby moja normalną, codzienną wagą było 55 kilo. Nie ważyłam tyle nigdy - może we wczesnym nastolęctwie, przez moment. Jako dorosła kobieta najmniej ważyłam 56 kilo, kiedy kompulsywnie biegałam, chodziłam na dwie godziny zajęć fitness pod rząd i paliłam. Miałam też okropną cerę i nasrane w głowie. Niemniej cały czas myślę o sobie w trybie życzeniowym: zaskakują mnie za każdym razem moje fałdki, to, jak trzęsą się moje uda - wydaje mi się, że to jakaś chwilowa anomalia, no chyba od ciąży.
2
Ważę dokładnie tyle, ile ważyłam w dniu, w którym brałam ślub (62 kg). Udawało mi się od tego czasu zejść czasem na chwilę do 60 kg, ale nie zeszłam poniżej, potem raczej wracałam. Zaskakuje mnie to cały czas, bo myślę kategoriami życzeniowej siebie, która jest chudziutką acz wyżyłowaną modelką w przelotnym kryzysie. Mój były mąż mawiał, że gdybym zrzuciła te pięć kilo, wyglądałabym zajebiście. Cóż. Może on też żył z życzeniową mną.
3
Tak samo myślę o innych aspektach swojego wyglądu. Jak tylko podrosną mi włosy, będę je kręcić co dzień na prostownicy, choć dziś zdarza mi się ich nie umyć oraz nosić plastikową opaskę z rossmanna. Będę prasować ciuchy nawet po domu, gdy dziś chadzam w za dużym, wypłowiałym i w kilku miejscach dziurawym t-shircie po chłopaku. Podobnie jestem przekonana, że ogólnie mam się dobrze, a ten pojedynczy epizod autoagresywny to wypadek przy pracy, nie wiadomo, skąd się wziął, ale już wszystko pod kontrolą. Że na co dzień nie mam czasu na pisanie, na pracę naukową, ale to przejściowe, bo ta lepsza, idealna ja zaraz się wykluje i przejmie stery. Jestem pięć kilo od tej osoby.
4
Pięć - siedem kilo to bardzo dużo, jeśli się tak obsadzić. Chcesz i nie chcesz trafić w to idealne miejsce. Na wszelki wypadek wolisz nie. Bo kiedy jesteś w strefie przejściowej, wszystko jest przejściowe i mało ważne. Może lubię to miejsce.
5
Ale dziś, kiedy usłyszałam to od mojego trenera tenisa, pomyślałam: „Fak, no to jestem ja. Jedyna, jaka istnieje“. Wieczorem umalowałam się, wtarłam puder we włosy i ubrałam się jak zadbana kobieta w moim wieku. Nie wyglądałam olśniewająco. Wyglądałam ładnie. Poniżej standardów wymyślonej mnie. Ale nie mam innej. Wyglądam na swoje trzydzieści pięć lat (choć w mojej głowie przed chwilą skończyłam studia, tymczasem na zdjęciach moja trzydziestopięcioletnia mama wyglądała dla mnie staro), mam zmarszczki i skórę, która straciła jędrność, mam piersi i cipkę osoby, która urodziła dziecko. I choć mam w małym palcu wszystkie narracje o male gaze, patrzę na siebie w ten sposób: modląc się o to, by z tego aktualnego, niedoskonałego ciała wykluła się barbie z gładkim, plastikowym ciałem.
Nie mam innej siebie. Ta barbie się nie wykluje, Renatko, mówię do siebie czule, postukuję obcasami i powiewam spódnicą. Nic nie szkodzi.
6
Mam córkę. Cały czas zastanawiam się, jak jej nie przekazać tego całego patriarchalnego gówna. Więc urealniam się w trybie przyspieszonym: rzeczywiste jest tylko to ciało.
7
Jestem zdrowa i silna. Moje ciało dużo może. Nosi moją córkę, tuli mojego chłopaka, trenuje, gotuje, opiekuje się osobami, tańczy, czyta i pisze. Pracuje. Wystarczy.