Macierzyństwo jako praca i konsumpcja
W ciąży czytałam trochę matkowej literatury. Nie bardzo dużo i nie tylko poradników, chyba więcej nawet esejów i reportaży. Czytałam, bo miałam fazy, w których inne tematy po prostu mnie nie interesowały. Potrzebowałam zająć matkowaniem głowę, współmyśleć o tym z autorkami, by potem móc nieco się tym znudzić i wrócić do bardziej swoich lektur. Słuchałam podcastów o macierzyństwie. Czytałam blogi, z którymi połączone były w ładnie skrojonym procesie sprzedażowym (doceniałam, w wielu widziałam echo kursu Sigrun) ebooki, książki, kursy i nagrania. Z zawodowej ciekawości (mam marketingowy background) w pewnym momencie przyglądałam się bardziej strukturze cen, modelowi biznesowemu, strategiom komunikacyjnym niż samym treściom.
Tak wpadałam okresowo w dziurę „macierzyństwo w późnym kapitalizmie“, czyli macierzyństwo, które dzieli się na dwie fazy: pracę i konsumpcję. Najpierw pracujesz: robisz research, czytasz książki, konsultujesz się z ekspertami (osteopata! logopeda!), chodzisz na webinary, uczestniczysz w starannie dobranych mamowych grupach. Robisz notatki, układasz to w system. Karmisz niemowlę piersią na żądanie tak, że sikasz trzy razy dziennie, myjesz się raz w tygodniu, a posiłki trzeba ci donosić na fotel. Dziecku obmyślasz kreatywne zabawy. Doktoryzujesz się z psychologii niemowlęcia. Intensywnie przyglądasz się niemowlęciu. Intensywnie je zabawiasz. Intensywnie przyglądasz się, czy się nie dusi podczas snu. Zarządzasz projektem, delegujesz zadania. To zajmuje 30 godzin na dobę. Do tego musisz na to zarobić. I zawsze masz poczucie, że zrobiłaś zbyt mało. Potem musisz wcisnąć fazę konsumpcji: kupujesz. Bodyjamę, otulacz, kubeczek do picia wody, wiaderko do kąpieli, drewniany gryzak, ebooka, webinar, dostęp do platformy z wiedzą, kurs jogi dla kobiet w połogu, z którego i tak nie zdążysz skorzystać. Kupujesz tak dużo, że musisz mieć do tego excela i wiedzieć, że nie przyszły jeszcze muślinowe pieluchy, które zamawiałaś trzy tygodnie temu i że musisz oddać otulacz.
Z tej sytuacji masz trzy wyjścia:
- Z konsumentki stajesz się producentką i całą tę pracę, którą wykonałaś, całą wiedzę, którą zebrałaś, chcesz przekuć w produkt, który - w dobrej wierze i z czystych pobudek - sprzedasz innym matkom. Pozwoli to uzyskać pewien skromny zwrot z zasobów zainwestowanych w matkowanie własnemu dziecku (bo czujesz, że poczynione inwestycje były naprawdę duże, za duże nawet jak na kilkoro ukochanych dzieci). To może się udać albo nie. Chodzi o moment przejścia, wejścia w rolę matki-przedsiębiorczyni.
- Konsumujesz bardziej. Ponieważ wykonywanie tych wszystkich zadań pozostawia Cię z poczuciem porażki, kupujesz jeszcze sobie coś ładnego, bo przecież nie masz w ogóle przestrzeni na to, by zadbać o siebie. Powinnaś zadbać o siebie. Patrzysz na szarą skórę i spękane paznokcie. Czy karmiąc piersią można zrobić hybrydę? Googlasz. Może jednak coś sobie kupisz, ładne legginsy. Ledwie zapłacisz, już czujesz wyrzuty sumienia. Wracasz do pracy.
- Wypisujesz się z tego, wychowujesz dziecko w chacie nad rzeką, czytasz tylko Heideggera.
Ja nie umiem wybrać.