Greg McKeown, Effortless

Czytanie self-helpu jest dla mnie miłą rozrywką, czytam te książki jak romanse lub kryminały - miło mi wchodzą, bo znam konwencję, wiem, co zaraz nastąpi: z przewidywalności rodzi się łatwa przyjemność. Wynika ona z subtelnego połączenia nazwania rozpoznań i uczuć dość oczywistych i powszechnych w oryginalny sposób, przy pomocy świeżego zestawu pojęć. Chodzi o to, by czytelnik wykrzykiwał w czasie lektury: „Dokładnie tak!, „Też tak mam!“, „Racja!“.

Tę książkę też czytałam w tym trybie - nazwijmy go „romansowo-przyjemnościowym“: na wszystko zgoda, tak jest, panie McKeown, i do tego jakie praktyczne tipy!

Poniżej 5 myśli i porad, które sobie z tej książki biorę. Spoiler: 4 najlepsza.

1. Nie trzeba tak cisnąć

Effortless jest o tym, że zupełnie bez potrzeby czynimy sobie rzeczy cięższymi, niż mogłyby być. Chcemy wydawać się zmęczeni, styrani, przeorani, czerpiemy dumę z tego, że ogarniamy tak dużo tak trudnych spraw. W istocie realizujemy kulturowy schemat, który to, co trudne i ciężkie, waloryzuje wyżej niż lekkie i łatwe. Może to etyka protestancka?

Przez to spinamy się, usztywniamy, robimy gorzej (bo zmęczka + brak radości), wypalamy się. Ale jeśli jesteśmy przytłoczeni, to może wcale nie przez samą sytuację, ale przez to, jak ją postrzegamy?

Już sama ta myśl działa orzeźwiająco.

Effortless rymuje się z nową książką Cala Newporta, Slow productivity: obie są córkami kryzysu wypaleń i wynikają z potrzeby szukania innej, bardziej zrównoważonej drogi do spełnienia. Żeby nie trzeba było wstawać o piątej rano i pracować dłużej i ciężej od innych, żeby sukces nie był wyścigiem z innymi, ale pojęciem definiowanym indywidualnie, też na podstawie jakości życia - słowem, późny kapitalizm z ludzką twarzą.

2. Sprzątanie głowy

Obciąża nas też bałagan mentalny: głównie narzekanie i „toxic thought patterns“. Zabierają energię, zakrzywiają nasze postrzeganie świata i tego, co jest do zrobienia.

Brzmi to bardzo jak afirmacje i pozytywne myślenie, ale przyglądanie się narzekaniu i temu, jak staje się nawykiem, domyślną modalnością przeżywania świata, jest cenne. McKeown daje prostą radę na przywracanie uważności w tej kwestii: na każde narzekanko znajdź coś, co cię cieszy i za co czujesz wdzięczność. Dla higieny i balansu.

Ta praktyka wydaje mi się z jednej strony skuteczna na pewnym poziomie, z drugiej - niebezpieczna długofalowo i politycznie: bo czy nie jest o indywidualizacji radzenia sobie ze światem i frustracjami, jakie w nas wywołuje? Czy pewne sprawy (systemowa niesprawiedliwość, wyzysk, wojna, głód) nie powinny budzić w nas oburzenia i złości, których nie tłumimy wdzięcznością za to, że rano była piękna pogoda i mieliśmy dobry spacer? Z drugiej strony: czy narzekanie pomaga na nierówności społeczne? Może pomaga paść zbiorowy gniew, który potem kanalizuje się w coś twórczego? Czy narzekanie nie jest inną strategią utwierdzania się w swojej pasywności?

Podsumowując, nie wiem, czy narzekać, czy nie.

3. Odpoczywaj i miej przyjemności

McKeown radzi, by sobie sprawiać przyjemności po prostu, nie jako nagrody, i żeby czynności trudne czy nieprzyjemne (sesje płacenia podatków na ten przykład, robienia budżetu czy zmywanie) okraszać miłymi dodatkami jak ulubione orzeszki czy radosne piosenki. Chodzi o o to, by temu, co uciążliwe, nadać nieco bardziej pluszową aurę, a nie trenować samx siebie w łamaniu swojego oporu i zmuszaniu się.

No i oczywiście, klasyczek, czyli spanko. Spanko to życie, trzeba spać, trzeba drzemać. Bez świadomego zarządzania swoimi poziomami energii nie sposób w ogóle cokolwiek.

4. Krótka-długa perspektywa

Teraz coś interesującego. Są takie rzeczy, które są łatwe w krótkiej perspektywie, ale trudne w długiej. I te są niebezpieczne. McKeownowi chodzi tu głównie o słuchanie i bycie obecnym przy drugiej osobie.

Najłatwiejszym rozwiązaniem - szczególnie, gdy sami jesteśmy zmęczeni - jest symulowanie rozmowy. Odpływanie, potakiwanie, pobieżny odbiór. Bo uważne słuchanie zabiera bardzo, bardzo dużo energii. Tymczasem ułatwia życie w długiej perspektywie: to właśnie jakościowe relacje z innymi nadają poczucie pełni i sensu. Uważne słuchanie, które dużo kosztuje, to inwestycja w lepszą wspólną przyszłość, podczas gdy tanie symulowanie obecności sprawia, że zaciągamy dług: obciążamy relację niechlujstwem, brakiem zainteresowania drugą stroną.

Jakoś to współgra mi z tym, co czytam teraz w Unconditional parenting Alfiego Kohna: by zastanawiać się nad tym, jak moje działanie teraz wpływa na relację w dłuższej perspektywie. Jaką partnerką, mamą, córką, siostrą, koleżanką, synową, szwagierką chciałabym być? I czy bieżączka teraz nie przysłania mi szerokiego horyzontu przyszłości?

5. Wyobrazić sobie dokładnie efekt końcowy

Oczywistość dla kogoś, kto się kiedyś umoczył w jakimś zarządzaniu projektem czy czymkolwiek obok, i dla mnie jest to dość jasne, o ile nie pracuję nad czymś, na czym mi bardzo zależy. Im większa moja obsada, bym bardziej efekt końcowy odlatuje w sferę mistyki i wyobrażeń. Pewnie wynika to z faktu, że wyobrażenie sobie czegoś skończonego (wysłanie wniosku grantowego) jest rozczarowujące trywialne w porównaniu z obrazem przełomowych odkryć i błyskotliwych rozpoznań, w których jestem nie sobą, tylko na przykład Bruno Latourem albo Michelem Serresem. Którymi nie jestem, od których się bardzo różnię, na przykład tym, że nie umarłam.

A kiedy sobie już wyobrazisz, to zrób pierwszy, choć najmniejszy krok w tym kierunku. Stwórz dokument, zarezerwuj pociąg, napisz mejla z zagajeniem, zorganizuj spotkanie kick-off.

Na koniec

Dość zdroworozsądkowa pozycja, jak widzicie. Ciekawsza raczej jako symptom pewnej zmiany w komonsensie: że nie wypada już kultywować zapierdolu, że żyjemy teraz fantazją o pracy, która karmi i szanuje ludzkie granice, daje satysfakcję, bo samoświadoma i przeterapeutyzowana jednostka sprawnie nią zarządza: pracuje mniej, ale mądrzej.

Ta fantazja, co ciekawe, odnosi się w zasadzie do niewielkiej części zawodów: trudno, by ekspedientka, opiekunka w żłobku, osoba sprzątająca podchodziła w ten sposób do swojej pracy (moja akurat praca podlega tej logice, jestem za to wdzięczna i chętnie przytulam sobie te rady). Self-help wytwarza uniwersum, w którym ludzie wykonują tylko pracę kreatywno-koncepcyjną, inne zawody są praktycznie niewidoczne. Nikt nie ma do odbicia karty na zakładzie, nie ma fabryk, nikt nie wywozi śmieci, nie dowozi jedzenia na wynos, nie zbiera warzyw i owoców, nie prowadzi samochodu. To miła i sterylna rzeczywistość, gdzie mądrzy ludzie po kursie middfullnesu ze spokojem wymyślają rewolucyjne pomysły, które generują cyfrowe miliony w ich startupach, pracują w skupieniu, a po czterech godzinach idą na rower i na spędzanie czasu z rodziną. No ale oczekiwać krytycznego self-helpu to jednak jak oczekiwać feministycznej wrażliwości po harlekinie.

Subscribe to lżej

Don’t miss out on the latest issues. Sign up now to get access to the library of members-only issues.
jamie@example.com
Subscribe