Czy mój baby blues jest prawdziwy?

W trzecim trymestrze ciąży i w połogu czytam łapczywie smutne książki o depresyjnym macierzyństwie: wracam do Jak pokochać centra handlowe Fiedorczuk, czytam Rachel Cusk, tę z Czarnego; połogowe historie ulubionych blogerek. Może liczę podświadomie, że przeczytam dużo o baby bluesie i to zastąpi mi przeżywanie go; od własnych uczuć uczuć uciekam w czytanie ich. Może chcę zapośredniczam językiem dojmującą fizjologię smutku.

Im więcej tego przyswajam, tym mi gorzej. Nie odnajduję pocieszenia we wspólnocie, raczej staję się tą właśnie odpychającą figurą z martyrologią własnego porodu, wymiętą i szarą, z zaciśniętą twarzą, obnoszącą się z faktem, że dziś nie było czasu na prysznic, że wyszłam na spacer spocona nocą i lepka od mleka, z wilgotnym pasem pod nabrzmiałymi piersiami, w ostentacyjnie brzydkich, niedopasowanych ciuchach, z nietwarzową opaską (nie mogę znieść włosów klejących się do skóry). Rozczulam się nad swoim łamiącym się od płaczu śpiewem.

Kiedy wyszłam ze szpitala, w okropnym fizycznym stanie, byłam naładowana jakąś adrenaliną i strzelałam dookoła tęczowymi pociskami szczęścia i spokoju. Teraz, dwa tygodnie słabo przespanych nocy i jedno łyżeczkowanie macicy później, wchodzę w gotowy kostium umęczonej matki. Napawam się swoją beznadziejnością, może te wszystkie depresyjne książki dały mi arsenał do odgrywania „matki w kryzysie“ (nienawiść do siebie, autoagresja, robienie dramy z nieumytych włosów - well, zdarzało mi się to przecież i przed ciążą i przed dzieckiem - poczucie opuszczenia, lęk, że straciłam siebie, że mnie już nie ma). Czy te uczucia w ogóle są ze mnie czy z tych książek, z tych narracji, których się nasłuchałam?

Może to coś dziwnego w moim stylu czytania: choć zajmuję się tym zawodowo (bywam literaturoznawczynią), często czytam w bardzo emocjonalny sposób, oparty na identyfikacji z bohaterami, przejmuję bebechami ich emocje, gdzieś poza racjonalnym poziomem odbioru. Płaczę cały dzień, bo czytam Dłużewską albo Kotas, nawet jeśli mnie wkurzają. Jest w tym coś charakterystycznego dla pacjentek histerycznych, opisanych przez Paula Briqueta (zob. E. Trillat, Historia histerii): „Histeryczka nie tylko odtwarza to, co należy do jej osobistych doznań, ale również to, czego doznają inni, a nawet to, czego nikt osobiście nie doznaje, to, co krąży jako odtwarzanie zbiorowe“. I choć umiem krytycznie intelektualnie przeanalizować taki tekst, jednocześnie silnie działa on na jakąś część mnie i oto odgrywam.

Czy fakt, że swojego baby bluesa odgrywam z przeczytanych kawałków sprawia, że jest mniej prawdziwy? Czy momenty smutku i bezradności są od tego lżejsze albo mniej uzasadnione?

Uzmysławianie sobie tego naśladowczego, literackiego charakteru moich emocji działa na dwa sposoby: czasem mnie dobija (jak bardzo jestem beznadziejna, skoro nawet mój smutek nie jest prawdziwy, autentyczny, mój, jest sklejką z paru książek, teledyskiem z wyuczoną, cudzą choreo), a czasem wyzwala.

Co wyzwala najbardziej: półtorej godziny pisania lub czytania w kawiarni. Jedno tonic espresso. Może ciasto, które zjadam, choć nie lubię ciast. Stuk palców w klawiaturę, skrobanie pióra po papierze, szelest kartek, zbawienny chwilowy brak mojej ukochanej córki - oto, mimo wszystko, ja istnieję poza nią, ona istnieje poza mną, świat istnieje poza nami, nie składa się tylko z płaczu przekładanego wgryzaniem się w pierś przekładanego momentami czułego tulenia i głaskania się, jej palców jeszcze niczego nieświadomych, smyrających mnie po żebrach, momentu, kiedy w kąpieli nie płacze, tylko pozwala ochlapywać się wodą zmieszaną z moim mlekiem, delikatnych włosków i ciepłego zapachu, przyjemności z leniwego czytania, kiedy na mnie zasypia. Są rzeczy poza tym nuklearnym kokonem, słodkim i dusznym, cała masa rzeczy, która czeka na mnie i na nas, nie zniknęła, choć zza pieluch i piersi rzadko ją widać.

Subscribe to lżej

Don’t miss out on the latest issues. Sign up now to get access to the library of members-only issues.
jamie@example.com
Subscribe