Co jest świetnie w bieganiu?
Na początku dwa słowa kontekstu: nie lubię jakoś szczególnie biegać. To nie jest mój ulubiony sport, nie czuje się częścią biegackiej wspólnoty, nie startuję w zawodach, nie mam planu treningowego, biegam w tych samych butach, w których grywam w tenisa lub po prostu chadzam. Ale wracam do niego regularnie od lat. Czemu?
Wystarczy 20 minut
Bieganie da się wcisnąć w najbardziej napięty grafik. Bo nie zawsze musi to być długie, srogie wybieganie - wystarczy, serio, 20 minut (nauczyłam się tego z książki „Slow jogging“). Tak, wystarczy podreptać przez pół godziny dwa razy w tygodniu, nie trzeba się nawet pocić, jeśli się nie ma ochoty. Jak ci zimno, masz dość, znudziło ci się, po prostu wracasz i no hard feelings.
Elastycznie
A poza tym: nie musisz się z nikim umawiać - odpada cały kalendarzowy tetris. Nie potrzebujesz sprzętu ani warunków pogodowych. Nie dopasowujesz się do grafiku zajęć. Nie marnujesz czasu na dojazd. A jednocześnie, ponieważ jednak wychodzisz z domu, odpada walka ze sobą o to, czy na jutubie włączyć trening i rozłożyć matę, czy może lepiej jednak pooglądać, jak jakaś laska się maluje.
Motywujesz się tylko raz, a potem biegniesz, ile możesz.
Można sobie czegoś słuchać lub nie słuchać niczego. O czymś myśleć albo się tępo zagapiać na świat. Można zrobić intuicyjne interwały. W ogóle nie trzeba się naprężać na jakiś konkretny format.
Magia
No i potem, nagle, właściwie nieoczekiwanie, okazuje się, że z tych mikrotreningów i nanowybiegań zrobiła się niczego sobie wydolność. Którejś niedzieli masz czas, jest pełnia, dziecko szybko usypia, przed chwilą padało i powietrze jest lekkie, czyste, nogi podają, biegniesz i biegniesz, bez telefonu i na pustej głowie, nie liczysz kilometrów ani nie szacujesz tempa, po prostu ziemia ucieka ci spod stóp, a ty możesz dalej i dalej. Wracasz do domu późno, w sumie tylko dlatego, że zrobiło się chłodno.